Pierwsza część relacji tu.
Jak nietrudno się domyślić ostatni nocleg dość mocno dał mi się we znaki. Przygotowując się do wyprawy nie uwzględniłem, że mogę trafić na tak niskie temperatury w takich kiepskich (deszczowych) warunkach. Czy zatem warto było brać zdecydowanie cieplejszy śpiwór de facto na jedną noc ? Odpowiedz dla mnie nie jest do końca prosta – dzięki lekkiemu przykryciu NCRą przetrwałem noc budząc się kilka razy ale tez kilka godzin śpiąc. Czyli warunek bezpieczeństwa został spełniony. Na niski komfort złożyła się mocno sytuacja z ponczem przeciwdeszczowym, które przez nieuwagę porwałem co spowodowało, że w dzień bardzo przemokłem i się wychłodziłem co nawet po przebraniu w suche ubranie spowodowało że organizm był w gorszej kondycji potrzebował więcej czasu aby się ogrzać. Patrząc z perspektywy czasu zdecydowanie brakowało mi dobrego ubrania przeciwdeszczowego – w które zresztą zainwestowałem zaraz po powrocie 🙂 a niekoniecznie cieplejszego śpiwora.
Jak najszybciej chciałem opuścić tą okolice.
Pogoda była wietrzna ale dość słoneczna. Po raz pierwszy odkąd byłem na wyspie świeciło słońce. To oczywiście też bardzo pozytywnie wpływało na moje samopoczucie. Nie było jednak zbyt ciepło – cały czas wiał mniejszy lub większy wiatr – całe szczęście nie w twarz. Podczas całej wyprawy ani razu nie jechałem w krótkich spodenkach a jak dobrze pamiętam tylko raz i to w środku dnia zdjąłem kalesony z decathlonowskiego merino.
To co bardzo lubię w czasie wyjazdów to swoboda miejsca gdzie zanocuję. Mogę wybrać dowolne piękne miejsce i tam rozbić swój namiot. Tym razem wybrałem łączkę nieco powyżej tego wodospadu
a widok jaki miałem rano z namiotu w pełni potwierdził mój wybór. Na zdjęciu niespecjalnie to widać ale po prostu jak widoczek z pocztówki.
To było jedno z najpiękniejszych miejsc na nocleg w jakim byłem.
Poniżej jeden z większych strumieni jakie przekraczałem. Woda była do kolan. Oczywiście to że w tym momencie poziom wody był taki nie znaczy że w innym okresie nie będzie mocno różny. I to jest ten element niepewności. W tym akurat wypadku nie miałbym problemów aby się wycofać i pojechać do celu inną drogą. Ale chyba to poziom wody może być jednym z największych niebezpieczeństw na Islandii. Jak ktoś ma ograniczony czas to ryzyko że aby zdarzyć na samolot zaryzykuje zbyt wiele mocno wzrasta. I to w sumie był ten element którego się bałem jadać na Islandię – że jakiś nagle rozrośnięty strumień zatrzyma mnie na dłużej.
Moim celem był Gullfoss Fall i Geisir – które to must see znajdują się w odległości kilku kilometrów od siebie. Jak zapewne wiecie drogi na Islandi oznaczone literką F to są drogi terenowe , utwardzone. Zdarzyło się, że przez kilkadziesiąt kilometrów jechałem taką na której była tarka wyjeżdżona przez auta. Rowerem, zwłaszcza z sakwami jedzie się fatalnie ale nadal są to drogi utwardzone.
Po minięciu Háifoss (wodpospad powyżej) pojechałem droga na google maps oznaczoną nr 332. Na mapie tradycyjnej jest to ciągła cienka kreska.
Czy da się nią przejechać – tak. Czy drugi raz wybrałbym ją – absolutnie nie. Pominąwszy już, że droga prowadziła dość ostro z góry na dół i z powrotem to była nie utwardzona. Dużo luźnych stosunkowo dużych kamieni powodowało dokładny test mojego amortyzatora i zjazdy tylko minimalnie szybsze niż podejścia. Tempo przemieszczania się ok 4-5 km/h. Po prostu mordęga. Minęły mnie tylko dwa auta – oczywiście z napędem 4×4.
W końcu jednak dotarłem do Gullfos, gdzie mogłem doładować wykończoną mroźnym noclegiem w namiocie baterię do aparatu.
Jakoś tam mam że te najbardziej zachwalane i opisywane atrakcje sprawiają na mnie mniejsze wrażenie niż niespodziewanie odkryte miejsca mniej spektakularne ale za to o których nie słyszałem. Tak było i tym razem. Zobaczyć na pewno warto ale żeby jechać tylko po to to raczej nie.